fot. Bartłomiej Sowa / www.teatrosterwy.pl |
Na ciemnej, ciemnej
scenie stoi straszna, straszna klatka. A w tej strasznej, strasznej klatce
zamknięto dziwne, przedziwne osoby. To osoby tego dramatu. „Był sobie Polak,
Polak, Polak i diabeł” to śmieszno-straszne puzzle o zabarwieniu narodowo-historycznym,
z elementem regionalnym.
Gdy widzowie zajmują swoje miejsca, oni już siedzą na czyśćcowych
krzesłach, bez kurtyny, w niebieskawym przymglonym świetle. Trochę zdają się
obserwować, trochę zajmują się sobą, jak to w poczekalni. Na brzegu klatki
stoją głowy manekinów w rozmaitych perukach. Wszystkie przedmioty i postacie, obecne
w przestrzeni scenicznej, tworzą makabryczny i groteskowy obrazek, którego ramę
stanowi obskurna druciana krata.
Siedzę bardzo blisko, ponieważ mój IV rząd okazał się drugim,
jako że na potrzeby rozbudowanej scenografii zaanektowano część widowni.
Widzę zatem dokładnie ich trupie twarze, na których maluje się niechęć, zawiść
i zgorzkniałość. Nabieram pewności, że jestem w piekle. Albo w okolicy. Wnętrze
klatki nagle wypełnia ostry blask jarzeniówek, zwiastujący rozpoczęcie akcji. Zaczynają
się narzekania, pretensje, oskarżenia, tłumaczenia. Jak to po śmierci, jak to w zaświatach –
nadchodzi pora rozliczeń z życiem.
Towarzystwo na scenie stanowi wybuchową mieszankę osobowości,
zatem i ich doświadczenia układają się w barwną, wielowątkową opowieść, spojoną
jednym faktem: wszyscy żyli nie tak, jak chcieli. Dla egzaltowanej gwiazdki
(Marta Ledwoń) „Warszawa jest jedynym rozwiązaniem”, a mało wykwintna śmierć
pod kołami traktora to największa plama na jej aktorskim honorze. Zniedołężniały
Generał (Krzysztof Olchawa) w górze od munduru, spodniach od pidżamy, znanych
skądinąd ciemnych okularach, kapciach-lwach i z kroplówką u boku zwierza się,
że chciał dołączyć do armii Andersa, ale pech (a konkretnie: przymarznięty
język) sprawił, że zdążył tylko do Ludowej. Skoro mowa już o wojsku, to warto
wspomnieć również o dwóch koleżankach z obozowego burdelu. Podczas ucieczki
jedna wepchnęła drugą do studni, zagarniając dla siebie wszystkie kosztowności
zdobyte od niemieckich żołnierzy. Od tego momentu upiorna Wanda (Marta Sroka)
będzie odwiedzać dawną „przyjaciółkę” (Halszka Lehman), aż do jej samospalenia
na dachu, w obliczu komorniczej egzekucji. Spalona kobieta w czyśćcowo-piekielnej
poczekalni dzierży pod pachą figurkę Matki Boskiej i zrzędliwym głosem powtarza
swoją mantrę: „Hitlerowcy lepiej mnie traktowali niż administracja tego
państwa”.
W tym doborowym gronie nie mogło zabraknąć akcentu wyraźnie
lubelskiego. W tej roli pojawia się dresiarz – kibic Motoru, zastrzelony
przypadkowo przez policjanta w czasie zamieszek na stadionie. Postać zarówno
barwna, jak i nieco banalna (za to świetnie zagrana przez Wojciecha Rusina). Podobnie
jak chłopiec (również ciekawa kreacja Daniela Dobosza) zaniedbany przez
zapracowanych rodziców, ogarnięty konsumpcyjną manią, zrównującą w jego
dziecinnym umyśle „mieć” z „być”.
Jest jeszcze biskup (Paweł Kos) – reprezentant bezbarwnej
części duchowieństwa, zasłaniającej się „oficjalnym stanowiskiem” i nudnymi
tłumaczeniami – oraz niemiecki turysta-erotoman (Przemysław Gąsiorowicz),
szukający wrażeń i zdrowych Polek podczas wycieczek do Danzig (bo przecież nie do
Gdańska). Mamy zatem przekrój społeczeństwa od lewej do prawej, w poprzek i na
opak (lub na wznak).
Opowieści bohaterów nierozłącznie splatają się z polską
pogmatwaną historią i oblewają politycznym sosem. Na ścianach raz po raz zawieszane
są obrazy, protestacyjno-afirmacyjne transparenty i ogłoszenia stanowiące kwintesencję
tzw. demokracji i kapitalizmu w wersji rzeczpospolitej. W konsekwencji klatka
zaczyna przypominać śmietnisko idei i historii (ach, jakże to górnolotnie zabrzmiało, pomyślała Katarzyna, pisząc te
słowa o 01:59 w półsennym amoku). Pobrzmiewająca w tle muzyka (czy raczej ledwo
słyszalne niepokojące dźwięki) oraz perfekcyjna charakteryzacja budują nastrój
horroru. Jest jednak haczyk – ponieważ ów horror ujęto w pogrubiony nawias
groteski, ironii i dowcipu. Demirski włożył w usta postaci teksty pełne komicznie
przejaskrawionych cytatów z codzienności prowincji, pojmowanej dwojako: jako
prowincja Europy (Polska) i Polski (Lublin), gdzie wszyscy chcą lepszego życia,
cokolwiek miałoby to znaczyć.
„Był sobie Polak, Polak, Polak i diabeł” jest zatem
spektaklem, który ma bezlitośnie / prześmiewczo odsłaniać (lub wręcz obnażać)
narodowe i ludzkie wady, obsesje czy fobie. Swoje zadanie spełnia wyborowo. Śledź
więc, obywatelu, repertuar Osterwy, może się w nim ten zacny tytuł wkrótce
zjawi ponownie.
fot. Bartłomiej Sowa |
A teraz kilka szczegółów:
Teatr im. Juliusza Osterwy w Lublinie
"Był sobie Polak, Polak, Polak i diabeł"
autor: Paweł Demirski
reżyser: Remigiusz Brzyk
Więcej informacji na stronie teatru