Znalazłam zdjęcie, które zawieruszyło się pomiędzy „Teatry” i „Didaskalia”. Starsza kobieta z fotografii obserwuje mnie i świat mądrym spojrzeniem. Ma poważną minę, ale to tylko pozory. W oczach i kącikach ust tkwi przyczajony uśmieszek, ni to kpiarski, ni to pobłażliwy. Trochę Mona Lisa, tylko ładniejsza i nasza, swojska. Babcia Tesia.
Skąd wzięła się ksywka „Bab Te”? Z zamiłowania Taty do
skrótów? Bardzo możliwe. Swoją szwagierkę określał kiedyś mianem „cio Ja”
(ciocia Jadzia), a o wyprawie na działkę informował mówiąc, że jedzie do Szoł
(czyli do Szołajd). Zatem i teściowa zyskała przezwisko. A może
podsłuchał to z naszej dziecięcej mowy i włączył w poczet własnych słów?
Po śmierci dziadka Stasia bab Te spędzała z nami sporo czasu,
dzięki czemu nie musiałam doświadczać wątpliwych uroków przedszkola:
leżakowania, mdłej kaszy i wykształcania stadnych nawyków. Zamiast tego
towarzyszyłam jej w podróżach po okolicy i wizytach u znajomych, sąsiadów,
kuzynów. Karmiłam gołębie i inne ptactwo przez lufcik w kuchennym oknie. Piłam
słodką herbatę słuchając radiowej wieczorynki. Spałam w śpiworze, a przed snem
oglądałam z babcią „Bezludną wyspę”. Wychowałam się na powsinogę-włóczykija o
samotniczej naturze.
Oglądając jej zdjęcia z różnych lat, mam wrażenie, że bab Te
naprawdę przeżyła swoje życie. Krótko, ale intensywnie. Raz, a dobrze. Też tak
chcę.