- Znasz taki kawał?
- Jaki?
- Od przystanku do przystanku.
- Nie znam.
- To się przejdź.
Po augustowskiej szosie między lasami prześlizgiwały się
spore ślimaki w swojej wędrówce ślimaczego ludu. Szosa była sucha, a może po
deszczu, już nie pamiętam. Szłam z Tatą do sklepu albo do kościoła. Były
wakacje i nic jeszcze nie zapowiadało nadciągającej powoli dorosłości.
Ojciec to długie spacery, często marszowym krokiem, w mroźne
styczniowe popołudnie. Pływanie łódką po Narwi, wczesną jesienią, kiedy
opustoszała rzeka nie przypominała już ruchliwej ulicy. Pamiętam tamten zapach
powietrza, smętnie zielonkawy kolor wysokich traw i wyblakłe niebo, które chyba
nie mogło się doczekać krótkich dni i wczesnych zachodów słońca.
Kiedy byłam jeszcze na tyle mała, że niczego się nie bałam,
jeździłam motorem – z ojcem i dziadkiem. Nie jakieś tam sportowe akrobacje,
żaden żużel, żadne wyścigi czy inne rozrywki. Motor był zwyczajnym środkiem
transportu. Za kierownicą Tata, z tyłu dziadek, a pośrodku ja. Beztroskie trio.
Dziadek Staś podobno zawsze przechylał się na niewłaściwą stronę na zakrętach,
co groziło niechybnym upadkiem. Na szczęście wszyscy wychodziliśmy cało z tej
wariackiej jazdy.
Mimo nawałnicy trosk, jaka nieraz się nad nim przetoczyła, Tata
do dziś zachował cząstkę młodocianej beztroski i niezbywalną chęć życia. I choć
za kilka dni skończy okrągłe 56 lat, to jednak czasem da się w nim zobaczyć
dwudziestoletniego chłopaka, który wszystko ma jeszcze przed sobą.