Boże Narodzenie zastało mnie w tym roku w przysłowiowych
piernatach. Ot, siedziałam sobie przed komputerem, pogrążona w dziwacznych
tekstach, aż tu nagle trach, podnoszę oczy, mrużę, wytrzeszczam i co widzę: Bóg
się rodzi. Pastuszkowie, anioły, bydlątka, chwała na wysokości. Mróz znacznie
zelżał, śnieg się roztopił, pogodynki zaczęły śpiewać Lament o Odwilży i
Trudnych Warunkach na Drogach. I tak upłynął dzień pierwszy. Później drugi. I
tyle zostało ze świąt. I tyle zostanie z nowego roku, który właśnie nadszedł,
powitany ze spazmatycznym entuzjazmem przez moich sąsiadów oraz ich ewentualne
potomstwo. Ledwo słyszalne życzenia podryfowały do nieba z hukiem petard – może
przynajmniej niektóre wpadną do Boskiej maszyny losującej i zostaną spełnione.
Nowy rok
zaczynam znów na starcie. W strefie zero. Za to ze szklaneczką wina, jak ta
cnotliwa niewiasta z Vermeera.