strony

2014/12/20

Tam, gdzie kończy się asfalt



Plakat kupiony jeszcze w sierpniu wciąż leży na szafie zwinięty w rulon, czekając na antyramę i odpowiednią ścianę. Czasami rozwijam i patrzę. Bo jest na co – na kompozycję matowych, stonowanych barw, naznaczonych swoistą podniosłością. Znaczenia poukrywane w ułożeniu palców, uniesieniu dłoni, w pozach, kolorach i pojedynczych literach. Wszystko jest tekstem, który domaga się nieustannego odczytywania, tak na poziomie literalnym, jak i metaforycznym, teologicznym czy kontemplacyjnym. Ikona Deesis, pamiątka z Supraśla. 


Lipiec. Wylegując się w opóźnionym pociągu na trasie Warszawa-Lublin, wpadłam na dziwny pomysł, aby spędzić resztę lata (i początek jesieni, jak się później okazało) w rodzinnych podlaskich stronach. Miesiąc później moje walizki i tobołki spoczęły na podłogach łapskiego mieszkania. Zamiast je rozpakować, w towarzystwie niezawodnej ekipy wybrałam się w dalszą drogę.



W Supraślu przywitały nas granatowo-szare chmury, które miały wypisane na twarzy, że zaraz coś z nich pierdolnie (tak, wulgaryzm, ale z tych chmur naprawdę mogło jedynie pierdolnąć). Mimo wszystko wysiadłyśmy z samochodu i ruszyłyśmy w kierunku pałacu archimandrytów, gdzie dziś mieści się Muzeum Ikon. Ekspozycja zgromadzona na kilku kondygnacjach to przede wszystkim wizerunki Maryi i Chrystusa (w tym m.in. słynny Mandylion – ikona nieuczyniona ludzką ręką); nie braknie również Trójcy Świętej, wspomnianego już motywu Deesis, apostołów, świętych czy Ojców Kościoła. Aby statystyczny Nowak z Kowalskim nie znudzili się oglądaniem „świętych obrazów”, zwiedzaniu towarzyszą atrakcyjne multimedialne projekcje i gra świateł. 






Ikona jest jak okno: właściwie nie patrzy się na nią, lecz przez nią, aby docierać do nieskończoności. Pomaga w tym specyficzna, odwrócona perspektywa, obca ludzkiej percepcji i przekraczająca standardowe prawa optyki. W liturgii prawosławnej, uznanej przez Pawła Floreńskiego za syntezę sztuk, ikona to nie tylko artefakt, ale też żywa obecność świętego, którego przedstawia. Jej środowiskiem naturalnym jest świątynia, cerkiew, a poza kontekstem liturgii ikona może być nie do końca zrozumiała. Jak zatem obchodzić się z ikoną w muzeum? Traktować ją jako żywe sacrum, które łaskawie zstąpiło z wyżyn ikonostasu i zgodziło się na przebywanie w przestrzeni profanum? Czy jednak jako „zwykłe” dzieło sztuki sakralnej? 







Z drugiej strony, siedziba supraskiego muzeum nie jest tak totalnie świecka: w końcu to część Monasteru Zwiastowania Przenajświętszej Bogarodzicy. Męski prawosławny klasztor otwiera się kilka razy dziennie dla zwiedzających. Przy wejściu surowy mnich ocenia, czy ubiór – zwłaszcza damski – jest adekwatny do okoliczności, czyli wystarczająco skromny. Odkryte ramiona nie przejdą. Po takiej selekcji można wejść na klasztorny plac przez drewniane wrota. Po prawej stronie brodaty zakonnik odprawia modły nad wielkim kotłem. Nie przyglądamy się jednak zbyt nachalnie, lecz zmierzamy do cerkwi stojącej pośrodku trawiastego placu. Z XVII-wiecznego budynku po wojnie zostały tylko fundamenty i fragmenty murów. Ściany dawnej cerkwi były ozdobione freskami – część z nich udało się uratować z ocalałych murów, by dziś mogły być częścią muzealnych zbiorów. Sama zaś cerkiew została zrekonstruowana w latach 80. XX wieku. 







Tymczasem chmury postanowiły sobie ulżyć i oblały nas rześkim deszczem. Schłyśmy przez całą drogę do Kruszynian, a gdy tam dotarłyśmy, przed wejściem do meczetu zostawiłyśmy mokre sandały. Bo do meczetu – jak wiadomo – boso. Przewodnik Dżemil dość rutynowym tonem (widać / słychać było, że robi to co najmniej kilka razy dziennie) opowiadał o muzułmańskich obyczajach, o Tatarach w Rzeczypospolitej i o społeczności Kruszynian – wsi wielokulturowej, w której żyją muzułmanie, prawosławni i katolicy. „We wsi żyjemy w zgodzie. Jest tylko problem, kiedy zaczynamy się nawzajem zapraszać na święta – zaczyna nam brakować dni na pracę”. 




Tuż obok meczetu, w lesie, znajduje się mizar – muzułmański cmentarz. Nowsza, współczesna część, to typowe pomniki, jakie można zobaczyć na tradycyjnym, polskim-katolickim cmentarzu: lastryko, granit, marmur. Za to starsza część, która pamięta jeszcze odległe czasy królów, konfederacyj i rozbiorów, ma w sobie intrygujący urok. Kamienne nagrobki z półksiężycami, poustawiane bez wyraźnego schematu, bez ścieżek i alejek, pomiędzy wysokimi drzewami – to obraz, który z pewnością zachwyciłby niegdysiejszych romantyków, skłonnych do frenezji, fantastyki i tajemnic rodem z zaświatów.







Obfitość duchowych przeżyć sprawiła, że i ciało zaczęło dopominać się swego. Poszłyśmy więc za głosem żołądka, który zaprowadził nas do słynnej Tatarskiej Jurty. Drewniane wnętrze z dużymi, prostymi stołami, pełne drobiazgów i pamiątek na wszystkich ścianach, od razu wprowadza człowieka w staroświecki klimat. Jakby za chwilę miał się do mnie przysiąść jakiś Rzędzian albo nawet Bohun i kategorycznie zażądać chleba z pajęczyną. 


Tak nas porwała kresowa atmosfera, że postanowiłyśmy wracać do domu okrężną drogą. Z Kruszynian ruszyłyśmy dalej na wschód, na Bobrowniki. Zapach lasu, świeża zieleń, bydlątka pasące się na równinach, piękno przygranicznych krajobrazów… Wraz z zepsutą cywilizacją zniknął nam sprzed oczu również asfalt. Po prostu się skończył. Ale nie oznacza to, że swojska piaszczysta droga upoważnia od razu do beztroskiego podróżowania i łamania przepisów, co to, to nie. Pośrodku tej polnej trasy spotkałyśmy straż graniczną. Strażnicy oczywiście nas zatrzymali. Zawsze to jakieś urozmaicenie tej szarej, codziennej służby na odludziu – uciąć sobie pogawędkę z obcymi, trochę przestraszonymi ludźmi. Na szczęście puścili nas wolno i bez rewizji. 






Wschód wciąga. Nawet taka krótka wycieczka, połączona z (nieco późniejszą) lekturą „Wschodu” Stasiuka, spotęgowała apetyt, obudziła kresową tożsamość i chęć ruszenia w dalszą podróż, w step i w bezkres. Gdzie nawet wiatr nie bardzo wie, w którą stronę ma wiać, więc wieje we wszystkie. 



*Zdjęcia autorstwa Osypiuk Sisters.