Plakat kupiony jeszcze w sierpniu wciąż leży na szafie zwinięty w rulon,
czekając na antyramę i odpowiednią ścianę. Czasami rozwijam i patrzę. Bo jest
na co – na kompozycję matowych, stonowanych barw, naznaczonych swoistą
podniosłością. Znaczenia poukrywane w ułożeniu palców, uniesieniu dłoni, w
pozach, kolorach i pojedynczych literach. Wszystko jest tekstem, który domaga
się nieustannego odczytywania, tak na poziomie literalnym, jak i metaforycznym,
teologicznym czy kontemplacyjnym. Ikona Deesis, pamiątka z Supraśla.
Lipiec. Wylegując się w
opóźnionym pociągu na trasie Warszawa-Lublin, wpadłam na dziwny pomysł, aby
spędzić resztę lata (i początek jesieni, jak się później okazało) w rodzinnych
podlaskich stronach. Miesiąc później moje walizki i tobołki spoczęły na
podłogach łapskiego mieszkania. Zamiast je rozpakować, w towarzystwie
niezawodnej ekipy wybrałam się w dalszą drogę.
W Supraślu przywitały nas
granatowo-szare chmury, które miały wypisane na twarzy, że zaraz coś z nich pierdolnie
(tak, wulgaryzm, ale z tych chmur naprawdę mogło jedynie pierdolnąć).
Mimo wszystko wysiadłyśmy z samochodu i ruszyłyśmy w kierunku pałacu archimandrytów,
gdzie dziś mieści się Muzeum Ikon. Ekspozycja zgromadzona na kilku kondygnacjach
to przede wszystkim wizerunki Maryi i Chrystusa (w tym m.in. słynny Mandylion –
ikona nieuczyniona ludzką ręką); nie
braknie również Trójcy Świętej, wspomnianego już motywu Deesis, apostołów, świętych
czy Ojców Kościoła. Aby statystyczny Nowak z Kowalskim nie znudzili się
oglądaniem „świętych obrazów”, zwiedzaniu towarzyszą atrakcyjne multimedialne
projekcje i gra świateł.
Ikona jest jak okno:
właściwie nie patrzy się na nią, lecz przez nią, aby docierać do
nieskończoności. Pomaga w tym specyficzna, odwrócona perspektywa, obca ludzkiej
percepcji i przekraczająca standardowe prawa optyki. W liturgii prawosławnej,
uznanej przez Pawła Floreńskiego za syntezę
sztuk, ikona to nie tylko artefakt, ale też żywa obecność świętego,
którego przedstawia. Jej środowiskiem naturalnym jest świątynia, cerkiew, a poza
kontekstem liturgii ikona może być nie do końca zrozumiała. Jak zatem obchodzić
się z ikoną w muzeum? Traktować ją jako żywe sacrum, które łaskawie zstąpiło z
wyżyn ikonostasu i zgodziło się na przebywanie w przestrzeni profanum? Czy
jednak jako „zwykłe” dzieło sztuki sakralnej?
Z drugiej strony, siedziba
supraskiego muzeum nie jest tak totalnie świecka: w końcu to część Monasteru Zwiastowania
Przenajświętszej Bogarodzicy. Męski prawosławny klasztor otwiera się kilka razy
dziennie dla zwiedzających. Przy wejściu surowy mnich ocenia, czy ubiór –
zwłaszcza damski – jest adekwatny do okoliczności, czyli wystarczająco skromny.
Odkryte ramiona nie przejdą. Po takiej selekcji można wejść na klasztorny plac przez
drewniane wrota. Po prawej stronie brodaty zakonnik odprawia modły nad wielkim
kotłem. Nie przyglądamy się jednak zbyt nachalnie, lecz zmierzamy do cerkwi stojącej
pośrodku trawiastego placu. Z XVII-wiecznego budynku po wojnie zostały tylko
fundamenty i fragmenty murów. Ściany dawnej cerkwi były ozdobione freskami –
część z nich udało się uratować z ocalałych murów, by dziś mogły być częścią
muzealnych zbiorów. Sama zaś cerkiew została zrekonstruowana w latach 80. XX
wieku.
Tymczasem chmury postanowiły sobie ulżyć i oblały nas
rześkim deszczem. Schłyśmy przez całą drogę do Kruszynian, a gdy tam
dotarłyśmy, przed wejściem do meczetu zostawiłyśmy mokre sandały. Bo do meczetu
– jak wiadomo – boso. Przewodnik Dżemil dość rutynowym tonem (widać / słychać
było, że robi to co najmniej kilka razy dziennie) opowiadał o muzułmańskich
obyczajach, o Tatarach w Rzeczypospolitej i o społeczności Kruszynian – wsi wielokulturowej,
w której żyją muzułmanie, prawosławni i katolicy. „We wsi żyjemy w zgodzie.
Jest tylko problem, kiedy zaczynamy się nawzajem zapraszać na święta – zaczyna nam
brakować dni na pracę”.
Tuż obok meczetu, w lesie, znajduje się mizar –
muzułmański cmentarz. Nowsza, współczesna część, to typowe pomniki, jakie można
zobaczyć na tradycyjnym, polskim-katolickim cmentarzu: lastryko, granit,
marmur. Za to starsza część, która pamięta jeszcze odległe czasy królów,
konfederacyj i rozbiorów, ma w sobie intrygujący urok. Kamienne nagrobki z
półksiężycami, poustawiane bez wyraźnego schematu, bez ścieżek i alejek,
pomiędzy wysokimi drzewami – to obraz, który z pewnością zachwyciłby niegdysiejszych
romantyków, skłonnych do frenezji, fantastyki i tajemnic rodem z zaświatów.
Obfitość duchowych przeżyć sprawiła, że i ciało zaczęło
dopominać się swego. Poszłyśmy więc za głosem żołądka, który zaprowadził nas do
słynnej Tatarskiej Jurty. Drewniane wnętrze z dużymi, prostymi stołami, pełne drobiazgów
i pamiątek na wszystkich ścianach, od razu wprowadza człowieka w staroświecki
klimat. Jakby za chwilę miał się do mnie przysiąść jakiś Rzędzian albo nawet
Bohun i kategorycznie zażądać chleba z pajęczyną.
Tak nas porwała kresowa atmosfera, że postanowiłyśmy
wracać do domu okrężną drogą. Z Kruszynian ruszyłyśmy dalej na wschód, na
Bobrowniki. Zapach lasu, świeża zieleń, bydlątka pasące się na równinach, piękno
przygranicznych krajobrazów… Wraz z zepsutą cywilizacją zniknął nam sprzed oczu
również asfalt. Po prostu się skończył. Ale nie oznacza to, że swojska
piaszczysta droga upoważnia od razu do beztroskiego podróżowania i łamania
przepisów, co to, to nie. Pośrodku tej polnej trasy spotkałyśmy straż
graniczną. Strażnicy oczywiście nas zatrzymali. Zawsze to jakieś urozmaicenie
tej szarej, codziennej służby na odludziu – uciąć sobie pogawędkę z obcymi, trochę przestraszonymi ludźmi. Na szczęście puścili nas wolno i bez rewizji.
Wschód wciąga. Nawet taka krótka wycieczka, połączona z (nieco
późniejszą) lekturą „Wschodu” Stasiuka, spotęgowała apetyt, obudziła kresową
tożsamość i chęć ruszenia w dalszą podróż, w step i w bezkres. Gdzie nawet
wiatr nie bardzo wie, w którą stronę ma wiać, więc wieje we wszystkie.
*Zdjęcia autorstwa Osypiuk Sisters.