strony

2015/04/10

Ex oriente... ventus, czyli na Grodzkiej zawsze wieje



Ułan Ude niewiele się różni od Podlasia, Irkuck przypomina rozrośnięte Siemiatycze. Gdzie naprawdę zaczyna się Wschód: za Uralem, za Bugiem, za przejściem granicznym w Dorohusku? Andrzej Stasiuk mówi, że wschód jest tuż za Wisłą, na Grochowie. Za rzeką mieszkają ludzie ze wschodnich miasteczek i wsi, którzy przybyli kiedyś do warszawskich fabryk i tak już zostali. Ich życie składa się z zapachów, a przed wyjściem w świat matki skrapiają im skronie i kołnierze kwiatowymi perfumami. 


 Wschód Stasiuka to opowieść poskładana z wątków rozrzuconych po rozległej, dwuwymiarowej przestrzeni: zewnętrznej, geograficznej i wewnętrznej – przestrzeni pamięci. Podróż zaczyna się w pegeerze, w babskiej kolejce po chleb. Nad ciasnym sklepem rozciąga się cień Rosji, „duchowej ojczyzny pegeeru”, którą narrator poznaje osobiście dopiero po wielu latach. Z małej nadbużańskiej wioski wyrusza w głąb potężnego kontynentu, przy którym Europa wygląda jak niewiele znaczący półwysep. Chociaż matka wolałaby, żeby podróżował na zachód. 


Mamo, jesteś mądrą kobietą i pozwól swojemu synowi podróżować tam, gdzie go prowadzą instynkt i serce. Jego świat nie ma stron. 


Instynkt prowadzi go nieraz do miejsc o intrygujących nazwach, choćby nie było tam nic godnego uwagi, jedynie małomiasteczkowa nuda i wiatr ganiający kurze po ulicach – już sama nazwa, jak na przykład Kosz-Agacz, wystarczy, żeby jakaś wędrowna siła wepchnęła narratora-podróżnika do samochodu i wywiodła w nagi step. Za oknem zmieniają się nie tylko krajobrazy: zmieniają się też czasy, przemijają lata, i to w dowolnej kolejności. Linearność i chronologia zdaje się nie mieć racji bytu w tej przestrzeni, która całkowicie zawładnęła czasem – to ona dyktuje myśli i skłania do skoków w mniej lub bardziej odległą przeszłość lub do refleksji nad teraźniejszością. W niektórych miejscach równoczesność przeszłości i teraźniejszości rysuje się szczególnie wyraźnie, ponieważ ziemia jest tak mocno naznaczona zdarzeniami, że przechowuje nie tylko pamięć o nich, ale same zdarzenia, które mieszkają tuż pod powierzchnią i sprawiają, że ludzie nigdy nie zaznają tu spokoju i uporządkowania.


Ponieważ nie mogę się uwolnić od myśli, że wciąż trwa wędrówka ludów, że wciąż przetaczają się tędy najazdy, że ziemia drży i drży powietrze. I że nigdy nie nadciągnie spokój, ponieważ w żyłach tych ziem, w jej podziemnych rzekach krąży narkotyk, który podsyca szaleństwo, i dostaje się zawrotu głowy od ogromu przestrzeni i od złudzenia, że można ją opanować i przemienić.


Jednym z takich miast, w których wciąż współistnieje dawne (niekoniecznie uświadomione przez współczesnych) i nowe, jest Lublin. Wiatr na ulicy Grodzkiej przywiewa nieswoje wspomnienia i przeczucia tego, co minęło, przeszłego życia, które toczyło się w podwórkach przy Lubartowskiej czy Unickiej. Nowi ludzie weszli w stare miejsca trochę tak, jakby wchodzili w czyjeś życie. „Przeminęło, ale nie odeszło” – pisze Stasiuk. 


W metafizycznej przestrzeni wschodu jest też religijność, w którą wpisuje się potrzeba odniesienia własnego człowieczeństwa do czegoś potężniejszego, pragnienie nieskończonej przestrzeni i tajemnicy, poszukiwanie czegoś tak nieogarnionego jak Bóg i Wschód. Narrator przywołuje pamięć swoich babek, pamięć dziadka – wiejskiego religijnego lidera, śpiewając godzinki w trasie. „Łapię ten Toruń i wjeżdżam głębiej w ojczyznę” – wydaje się, że nie tylko w jej obszar geograficzny, ale także w obszary tożsamości. Pojawiają się pytania o faktyczną wartość polskiej religijności i narodowości, podpieranej powstaniami, Papieżem Polakiem i wspólnymi wrogami. Ile byłaby warta nasza wierność bez całej tej otoczki? 


Panie, ja bym ich na Twoim miejscu rozgonił po całym świecie na tysiąclecia jak naród Izraela i dopiero by się okazało, ile są warci. […] Jakby nie mieli żadnego Ruska, Niemca ani Żyda na usprawiedliwienie, ani tego swojego papieża by nie mieli na pogański kult, tylko na sto kilometrów piasek, toby było wiadomo, czy oni wierzą, czy tylko robią narodowy interes.


Narrator-wędrowiec zdaje się wyzbywać przywiązań: będąc w podróży, przebywa w nieustannym zawieszeniu, na symbolicznym pustkowiu. To zaś niesie ze sobą dziwną potrzebę nieposiadania, w pewien sposób naturalną dla „syna świata antykonsumpcji”. Podróżnik nie przywiązuje się też do spotykanych po drodze ludzi: opisuje przede wszystkim miejsca, a jeżeli zdarzy mu się zahaczyć o skrawki ludzkich historii czy opowieści, czyni je elementem pejzażu, jednym z wielu. 


Małomówność i surowość – ta tkanka wschodu uobecnia się we Wschodzie za sprawą języka. Proste, krótkie zdania, które momentami sprawiają wrażenie szorstkich, po męsku szorstkich i konkretnych. I choć nie brakuje w nich mniej lub bardziej subtelnego dowcipu, to jednak gdzieś spomiędzy wersów wydobywa się wschodni, przenikliwy chłód, ten sam, który czyha tuż przy wyjściu z Rybnej na Grodzką. Warto wejść w ten chłód i trochę zmarznąć: to orzeźwia umysł.