Wyglądając przez moje łapskie okna, za którymi nie ma morza, wspominam gdańsko – sopockie popołudnia. Spacer leśnymi ścieżkami, w pobliżu Opery, cisza, żadnych tłumów, fragmenty słonecznych blasków, które ledwo przedzierają się przez konary drzew. Później – dla kontrastu – zapchany, przeludniony Monciak, na którym skonsumowałam ostatniego sopockiego gofra tego sezonu, z wszechoblewającą polewą czekoladową. Na plaży wszyscy pogrążeni w wakacyjnej beztrosce, która i mi się udziela, tymczasowo. Zagrzebuję stopy i dłonie w ciepłym piasku, a za moimi plecami szumią fale. Wtedy mam jeszcze nadzieję, że jesień będzie dla mnie pogodna, a przyszłość niestraszna.
Wieczór w zieloności Parku Oliwskiego. Drzewa są nieruchome jakby były fotografią. Czas się zatrzymał, a może nigdy nie istniał. Siedzę w jednej z mniej uczęszczanych alejek. Ludzie widoczni gdzieś w oddali i niewyraźnie (zwłaszcza przy moich ograniczeniach wzrokowych…). To pewne, czas nie istnieje w opustoszałych, bezludnych przestrzeniach. A ja właśnie znalazłam się w takim bezczasie. Czytam wciąż Norwida. I wcale bym się nie zdziwiła, gdyby w tym znieruchomiałym momencie przeszedł przede mną zadumanym krokiem.
![]() |
a to akurat Sopot |