Skończyła się gdańska przygoda, lato też dobiega końca, chociaż w tej chwili, kiedy siedzę na swoim mega żółtym balkonie, słońce jeszcze całkiem nieźle ogrzewa moje stare 25-letnie kości. Małomiasteczkowa łapska wczesna jesień. Osiedlowa dzieciarnia chodzi już do szkoły, więc w środku dnia panuje względny spokój i cisza. Ale po południu obficie korzystają z trwającego wciąż letniego klimatu. Wraca moda na stare piosenki – wczoraj słyszałam na przykład gromadę wczesnoszkolnych wydzierających się: „Jedzie pociąg z daleka, na nikogo nie czeka, konduktorze łaskawy, zabierz nas do Warszawy”, i to na tradycyjną melodię, nie tę Rynkowskiego.
***
Pierwszy wrześniowy jesienny chłód. Niecałe 15 stopni. Czarny płaszcz wydostał się z szafy i wrócił do łask. Do pełnienia zaszczytnej funkcji okrycia wierzchniego. Zimny wiatr rozwiewa chmurzyska deszczowe. Słońce też jakby chłodniejsze. Zbliża się październik i po raz pierwszy od pięciu lat nic z tego nie wynika, ot kolejny miesiąc w kalendarzu.