Nie jestem miłośniczką skandowania. Ale tym razem dałam się ponieść euforii tłumu. Może raczej tłumku. Jak to się stało? Kto zawinił? Zawinił grudniowy wieczór i klezmerskie nuty. Moja mieścina została zaszczycona koncertem światowej sławy zespołu KlezmaFour, który nadzwyczaj energicznie, dynamicznie i obłędnie prezentował nam – uwaga, cytuję – „swoją wizję muzyki klezmerskiej”. A wizje mają to do siebie, że wywołują zazwyczaj dziwne objawy i nieoczekiwane skutki. Sprawdziło się to co do joty. Nawet drętwawa łapska publika uległa magii. Najpierw spokojniutko, wszyscy na swoich miejscach, nieśmiałe klaskanie do rytmu, uprzejme uśmiechy i tak dalej, niedopasowanie formy do treści, jakby widownia z recitalu poezji śpiewanej została w niewyjaśnionych okolicznościach przeniesiona na szaleńczą imprezę. Ale atmosfera z wolna się rozkręcała, wariacki skrzypek skwapliwie rozrzucał swoje pokłady energii po całej sali, dźwięki klarnetu i akordeonu wdzierały się do wszystkich umysłów (i serc pewnie też). W końcu wyszło na jaw, że każdy ma w sobie coś z meszuge. Krzesła poszły w odstawkę, lud powstał i wprawił swe ciała w taneczne wirowanie, skakanie, falowanie. Zaprawdę, muzyka to tajemna siła, a jej moc niezbadana.
Ach jeszcze uwaga, uwaga! Koncert promował płytę "5TH ELEMENT" - można stać się jej szczęśliwym posiadaczem, zamawiając ją w tym internetowym zaułku.