strony

2012/02/28

skarpetki w teatrze i rzecz o bobrach


Na zewnątrz nic. Żadnych interesujących zjawisk, żadnych pięknych widoków, żadnych nawet ludzi na horyzoncie (tylko czasami między blokami ktoś się przemyka, z domu do samochodu albo sklepu). Śnieg poddał się panowaniu trawy, ale już po chwili wypowiedział jej wojnę. Niebo szczelnie zasłonięte szarawą chmurzystą powłoką. Zamieniam więc okno na monitor i oglądam zdjęcia (fotografie) dalekich miejsc, w których każdy element krajobrazu wywołuje nadzwyczajne wrażenia estetyczne. 

Podsłuchuję rozmowy starszych ludzi w pociągach. Ostatnio tematy przyrodniczo – historyczne z domieszką literatury. Dwaj panowie wymieniali uwagi o lasach Parku Narwiańskiego i zamieszkującej je zwierzynie, o tym, że jelenie są mordowane przez rysie, że lisy się truje z samolotów (?), że saren mnogość, że wydry wyżerają karpie ze stawów - tu właśnie wątek literacki wplątał się do pogawędki: wydra pana Paska. Jednak dopiero przy bobrach rozpętała się prawdziwa debata historycznoliteracka. Bobry w Krzyżakach (Maćko z Bogdańca i jego kuracja bobrzym sadłem), zakaz zabijania bobrów za czasów króla Kazimierza, w której części Trylogii był ten król i tak dalej… Dobrze jest wsiadać do ostatniego wagonu. 

Do łask powrócił Teatr Telewizji na żywo. Najpierw „Boska” (oj, to już właściwie kawał czasu temu), a wczoraj „Skarpetki. Opus 124”, czyli Fronczewski, Pszoniak i teatr w teatrze. Emerytowani aktorzy próbują wrócić na scenę – tworzą spektakl oparty na poezji i muzyce klasycznej (jeden z nich gra na wiolonczeli, drugi na skrzypcach), z elementami komicznymi w postaci klaunowych strojów i gagu pt. „wbijanie gwoździa”. Liczą na to, że niebawem pojawi się producent, który nagrodzi ich artystyczny geniusz obfitością pieniążków. Jak można się jednak domyślać, producent bierze przykład z Godota i nie przychodzi. Mimo to aktorzy udają, że wciąż mają nadzieję i nie rezygnują z prób. Te zaś – ze względu na charaktery obu mężczyzn – do najłatwiejszych nie należą. Grę raz po raz przerywają kłótnie o tupecik, dziurawe skarpetki, płukanie naczyń zimną wodą… i jeszcze, nieco na marginesie, o to, który kostium bardziej pasuje, czyje nazwisko na plakacie ma być pierwsze i kto recytuje ten fragment lepiej. Z czasem relacja pomiędzy aktorami staje się dość zażyła (choć podczas którejś sprzeczki zgodnie postanowili, że nie będą się już do siebie zwracać per „ty”). Przygotowywany przez nich spektakl schodzi na coraz dalszy plan, ustępując miejsca prywatnym zmaganiom z codziennością byłych gwiazd. Ale bez obaw, nie ma tu nadmiernego patosu ani przesłodzenia. „Przyjaźń” jest szorstka, a „zwierzenia” z prywatności wspomagane tonacją żartobliwą, ironią i złośliwościami. Strój klauna – wielkie buty, za szerokie spodnie, czerwony nochal i wymalowana twarz – spełnia więc swoje zadanie w całkiem ciekawy sposób: podkreśla gorzką groteskowość aktorów, którzy dawno zeszli z afisza. Dopiero na końcu okazuje się niepotrzebny, kiedy wszystko już zostało powiedziane (a przynajmniej to co miało być powiedziane). Maska i tak stale gości na ludzkich twarzach, dyskretna jak niewidzialny makijaż. Może dopiero w dziwacznym przebraniu człowiek odważy się być sobą? Bóg raczy wiedzieć, kto jest naprawdę sobą.