Mieszkanie
babci znajdowało się przy dość ruchliwej ulicy. W nocy po suficie przesuwały
się światła samochodów. Leżały w łóżkach i śpiewały stare piosenki. Czasami
cicho pogrywał stary telewizor, jeszcze z PRLu, z antenką na wierzchu, bez
pilota. Albo radio w kuchni, kiedy przy masywnym drewnianym stole jadły kolację.
Radio też starawe, duże, ale nie skrzypiało. Nieruchomy biały kredens
przypatrywał się temu mlecznymi szybami. Niebieski budzik złośliwie wybijał
godzinę śmierci naszej amen. Ale spokój mieszkania babci był bardziej spokojem
nieba niż grobowca. Unosił się za nimi nawet wtedy, gdy wyjeżdżały w
daleko-bliskie podróże. Powsinogi. Przeglądały szafy w poszukiwaniu palt i
kapeluszy, pakowały jabłka na drogę (plus nożyk do obierania i ściereczka na
obierki staroświecko płócienna). Wychodziły w świat. Dworzec kolejowy był
blisko, z kuchennego okna można było dostrzec hamujące pociągi. Wsiadały do
„żółtka”, przedpotopowego wynalazku rodzimego kolejnictwa osobowego, zajmowały
miejsca na niewygodnych plastikowych siedzeniach barwy wulgarnej szminki i
wpatrywały się w mijany krajobraz. Zawsze ten sam i zawsze z takim samym
zdumieniem. Że w ogóle jest ten krajobraz, pejzaż, i że tak szybko przelatuje
za brudną szybą wagonu. Wracały do domu i piekły pączki.