strony

2012/08/25

... w Lublinie czarów


Po tak niemiłosiernie długiej nieobecności w moim blogowym światku wypadałoby napisać notkę przynajmniej na 20 stron, z przypisami, spisem treści i komentarzem redaktorskim. Nazbierało się zaległości i nieopisanych wydarzeń, i właściwie nie wiadomo, od czego zacząć, a co pominąć. 

Zacznę zatem od teraz. Teraz, 5.08.2012, o godzinie 16.39, siedzę w swoim pokoju w Warszawie, na Kabatach, pod lasem, przy otwartym oknie, za którym rozpościera się deszczowa płachta i pachnie wakacjami w Milukach, słucham trójkowej Siesty i piję earl greya z jaśminem. I piszę właśnie to. Bezrozumny sąsiad skończył już swoje nieudolne próby brzdąkania na gitarze elektrycznej, więc otaczają mnie jedynie przyjemne dźwięki z Cabo Verde. Z pomrukiwaniem burzy w tle.

Wczoraj. 2 czerwca wysiadłam z polskiego busa na lubelskim dworcu pekaes, pod zamkiem. Gwar dobiegający z bazaru tuz obok, kamieniczki na Podzamczu wybudowane po wojnie, tłumek na przystanku, przenikliwy wschodni wiatr – i wiem już, że jestem w domu. Wcisnęłam się w 31 i już po kilkunastu (no może 20) minutach byłam na Czubach. Na Jutrzenki metamorfozy – przede wszystkim zmienił się numer mieszkania. Ale nowe lokum wypełnia ta sama atmosfera, która widocznie postanowiła przenieść się razem z tymi trzema zwariowanymi niewiastami. W kuchni nadal niepodzielną władzę sprawuje stół, bezwzględnie skłaniający do przesiadywania przy nim, słuchania radia (wciąż tego samego, na baterie) i jedzenia – picia – plotkowania. Przyjemny rozgardiasz i atmosfera starych, dobrych czasów. Po obiedzie piłyśmy dziwny alkohol o zielonym smaku kiwi i jadłyśmy orzechy karmelizowane osobiście. A to przecież dopiero przedtakt, przedakcja. Wieczorem wybrałyśmy się tam, gdzie całe miasto zdążało tłumnie, głodne rozrywki, chleba i igrzysk, a może nawet kultury. 

Już na Krakowskim Przedmieściu trafiłyśmy na ciekawy performens – przejście dla pieszych porastała trawa, a skąpo odziani ludzie przemierzali ulice boso, prezentując przedziwną choreografię. Przyjrzałyśmy się temu przez chwilę, by zaraz ruszyć dalej, w kierunku Bramy Krakowskiej, za którą otwierał się świat dźwięków, słów i obrazów niezbędnych do prawidłowego funkcjonowania człowieka. W powietrzu wirował karnawał, a wśród tłumu panoszył się klimat nieustającego święta. Nawet powszednia magia wschodniego miasta przystroiła się w odświętne szatki. Plac po Farze drżał od muzyki. W Zaułku Panasa ostatnim tchem przypominał o swoim istnieniu połamany świat Schulza, nieprzystawalny i niezbędny. Niewidzialne ślady dawnych obecności po kryjomu wyznaczały trasę wędrówki kulturalnej ludzi teraźniejszości.
Odjeżdżając stamtąd, starałam się nie patrzeć za siebie. Nie oglądać się, bo pewnie rzuciłabym wszystko i tam została – a to przecież jeszcze nie pora. Tymczasem na placu boju zostaje nadzieja, że czas nadejdzie.









A w Warszawie… Niespełna dwa miesiące później obchodzono rocznicę Powstania. Uroczystości odbyły się już w przeddzień, tak aby 1.08 wszyscy kombatanci-weterani mogli bez przeszkód uczestniczyć w koncercie pewnej światowej gwiazdy. Zatem i ja, choć weterannością nie mogę się poszczycić, wybrałam się w ostatni lipcowy wieczór na Plac Krasińskich, uzbrojona w przekonanie, że zobaczę coś naprawdę godnego i że doznam wreszcie – w tej nieszczęsnej stolicy – jakichś wrażeń estetycznych oraz duchowych przeżyć kulturalnych. Zwłaszcza że zapowiadało się nieźle: spektakl „1944 Miasto 2012” reżyserowany przez Jacka Bończyka, wśród artystów Piotr Machalica i garść młodych ambitnych aktorów. Tym bardziej się zawiodłam. Tak srodze, że aż nie chce mi się o tym pisać, na samo wspomnienie ogarnia mnie niesmak. Niech zatem opadnie kurtyna milczenia.
Na szczęście przede mną rozpościerała się perspektywa kilkudniowego pobytu w Trójmieście.