Część
składu się wykruszyła, więc pojechałyśmy jedynie we dwie.
Dorota przybyła do Warszawy w piątek wieczorem, a w sobotni
poranek, jeszcze przed świtem, ruszyłyśmy na północ, zahaczając
o sławetne Kutno,
co to potrafi „wyprać z uczuć jak płótno”,
jak twierdzili Starsi Panowie Dwaj (a nawiasem mówiąc, dworzec w
tym „Kutenku” robi wrażenie. Nie ma co gadać, powiew zachodu).
Wreszcie po południu dotarłyśmy do Gdyni i kiedy już dopełniłyśmy
formalności kwaterowych, kiedy wdrapałyśmy się już na to 10.
piętro (z niewielką pomocą windy), mogłyśmy wreszcie oniemieć z
zachwytu. A to dlaczego. A to dlatego, że z okien roztaczały się
widoki. Z jednej strony – wzgórze morenowe. Z drugiej – gdyński
port i morze aż po horyzont i parę mil dalej. Mogłabym tam zostać,
przy tym oknie, do samej zimy.
Dzień
drugi, niedzielny. Spokojne wnętrze kościoła św. Mikołaja,
wypełnione ciszą nawet pomimo gwaru na zewnątrz, nawet podczas
śpiewu wewnątrz – cisza obejmuje wszystkie głosy, pozwala im
zaistnieć przez moment, aby już po chwili na powrót roztoczyć
swój autorytet. Po mszy wkroczyłyśmy prosto w rozmaitości
Jarmarku Dominikańskiego. Kramiki, duperelki, pamiąteczki,
muszelki, a przede wszystkim bursztyny – różniste wytwory
ludzkich rąk zatrzymywały nas przy niemalże każdym stoisku. Ja –
w poszukiwaniu czegoś na szyję (i bynajmniej nie sznura, a jeżeli
już, to sznurka korali), obowiązkowo bursztynowego, Dorota –
rozglądająca się za bransoletkami, rzemykami i innymi biżuteryjkami,
które można opleść wokół nadgarstka. Długi Targ szumiał
tysiącami głosów i ledwo słyszalnym szelestem wydawanych
pieniędzy. Przekroczyłyśmy mostek na Motławie i znalazłyśmy się
wśród Spichrzów. Gdzieś tu odbyła się dziwna impreza, w której
uczestniczył Hans Castorp.
Wracając,
krążyłyśmy bocznymi i nietłocznymi uliczkami, w których czas
pozwalał sobie na zwolnienie biegu: Mariacka i Chlebnicka żyły
zwyczajnym rytmem, jakby cały ten jarmark w ogóle się nie
wydarzał. Cichość i błogość niedzielnego południa, tu i ówdzie
muzycy ze swoimi dźwiękami. I wszędobylski bursztyn – w
pierścionkach, lampach, koralach, drzewkach szczęścia, brelokach i
wisiorkach. Starodawne przedproża kamienic, ozdobne
fronty i artystyczne wystawy w drzwiach i gablotkach drobnych
manufaktur stwarzały wrażenie mieszczańskiego miniraju. Z
prześwitu pomiędzy kamieniczkami wynurzał się majestat Kościoła
Mariackiego.
Następnym
przystankiem tej wędrówki było jedno z moich „miejsc świętych”
;) – Park Oliwski. Rok temu, kiedy zdarzyło mi się pomieszkiwać
w Oliwie, chodziłam tam prawie codzienne wieczorem i zażywałam
luksusu spokoju i wrażeń estetycznych, nie byle jakich, bo samo
patrzenie na tę idealną kompozycję drzew, krzaków, stawów,
klombów i innych elementów tak zwanej zieleni miejskiej, wywoływało
lewitację, unoszenie się 5 centymetrów nad ziemią w obłoczku
zachwytu. Jak na bywalczynie parków i wzorowe wczasowiczki
przystało, zakupiłyśmy w napotkanej budce lody „włoskie” i
niespiesznie spacerowałyśmy cienistymi alejkami. Ech, emeryturo,
kiedyż ty nadejdziesz!
Kiedy
dotarłyśmy do Sopotu, zapadał już wieczór i mrok. Ziąb jak
jasna cholera. W trybie natychmiastowym zaczęłyśmy więc rozglądać
się za jakąś kawiarenką. Wtedy przypomniałam sobie, że jest
przecież Atelier! W teatrze akurat odbywała się gala Konkursu na
Interpretację Piosenek Agnieszki Osieckiej. Na barze stały już
tace z szampanem, po klubie-foyer przechadzał się sam Jerzy Satanowski, a
my siedziałyśmy na sofie i popijałyśmy czekoladę. Czy
wspominałam już, że kocham Sopot?
Dzień
trzeci, helski. W poniedziałek rano przywdziałyśmy wszystkie
ciepłe ciuszki i ruszyłyśmy na podbój osławionego cypla,
lądowego skraju kraju. Wyszłyśmy bladym świtem, bo tramwaj wodny
odpływał chyba około 9 (Dorota popraw mnie jeśli się mylę), ale
cóż! – na miejscu okazało się, że wszyscy byli bardziej
pomysłowi i ogarnięci, bo wyszli z domów tudzież kwater, hoteli,
pensjonatów chyba
jeszcze w nocy – naszym zaspanym oczętom ukazała się kolejka jak
z Peerelu. Od razu przyspieszenie tempa, ja do walki o miejscówę, a
Doris po bileciki. W końcu ludność się przetoczyła, matki z
dziećmi czem prędzej pozajmowały co lepsze punkty na pokładzie i
w środku (to te zapobiegliwe, żeby broń Boże nie wiało),
przedstawiciele warstwy geriatrycznej wdrapali się po stromych
schodkach… i dla nas jeszcze starczyło miejsca. Statek podniósł
kotwice i odbił od brzegu. I w tym momencie zaczął się mróz.
Chociaż zdradzieckie słoneczko zwodnicze świeciło prosto w
turystyczne twarzyczki i na obnażone kończyny niektórych, to
jednak morska bryza dawała efekt lodówkowy. Stateczek pruł więc
przez fale z prędkością 10 węzłów, woda bryzgała, wiatr
powiewał i brakowało tylko bosmana, który stanąłby na dziobie i
zaklął „ech, do czorta”. A może gdzieś był i klął sobie
żwawo pod nosem, tylko uszło to mojej uwadze.
Nie
przeoczyłam natomiast faktu, że wreszcie dobiliśmy do brzegów
półwyspu. Welcome to Hel, jak mówią miejscowi. Choć właściwie
– czy są na Helu jacyś miejscowi? Na pierwszy rzut oka wydaje
się, że to miasteczko jest zapełnione wyłącznie przyjezdnymi,
turystami i urlopowiczami. Główna ulica, wiodąca do lasku, który
z kolei wiedzie do plaży, składa się z rozmaitych lokali o
charakterze gastronomicznym: restauracji, kawiarń, barów i checzy.
Zewsząd kuszą rybami. Ale zanim plaża i zanim jedzenie, musiałyśmy
jeszcze zobaczyć foki. Bo na Helu jest fokarium, wstęp 2 zeta. Co
ciekawe, automat przy wejściu nie przyjmuje innych monet, tylko
dwuzłotówki. Żadne tam grosiaki, musi być calak 2 zyle i już.
Dlatego obok znajduje się drugi automat, który rozmienia pieniądze
– jeżeli ktoś ma, załóżmy stówencję (na przykład jakiś
bogacz, którego oczy nie widziały nigdy monet), dostanie 50 dwójek
:D. My na szczęście byłyśmy przezorne i tego dnia wyjątkowo nie
nosiłyśmy przy sobie naszych grubych milionów, więc przeszłyśmy
przez bramkę bez komplikacji. W fokarium zaś zdążyła się jużrozgościć
grupa dzieci z jakichś kolonii, przybranych w niebieskie czapeczki.
Z daszkami. W obliczu tak dramatycznych okoliczności foki
postanowiły nie zaszczycać nas swoim widokiem. Dopiero po paru
chwilach niektóre zaczęły łaskawie wynurzać czubki głów, jakby
sprawdzały, czy ta banda wciąż tu jest. Rozglądając się
leniwie, prychały i parskały ze wzgardą właściwą drapieżnym
ssakom morskim.
Poprzyglądawszy
się zwierzynie, postanowiłyśmy powoli ruszyć w kierunku plaży.
Na leśnej drodze mijali nas roznegliżowani ludzie z
charakterystycznymi parawanami do osłaniania się (chyba przed
wiatrem bryzą) oraz przebierańcy żołnierze, którzy inscenizowali
wojnę (czas był bowiem rocznicowy). Oszołomione tym ogromem
wrażeń, znalazłyśmy się w końcu na piaszczystej połaci z
widokiem na morze – i nic już nie mogło nas powstrzymać przed
oddawaniem się lenistwu. Chociaż wicher dął, a temperatura
powietrza była dość skandynawska, to jednak słoneczne blaski i
szum wody okazały się mieszanką wywołującą błogość mimo
wszystko i sprzyjającą nieróbstwu. Ja zatem zasnęłam, a po
przebudzeniu okazało się, że moje lico się opaliło, aż nadto
(ach ach, zapomniałam o kremie z filtrem akurat tego dnia :D). Ale
cóż, wypoczynek wypoczynkiem, a jeść trzeba. Ryba z frytkami i
surówkami, jakże by inaczej. A do tego prawdziwe kaszëbszczé
piwo.
W
przedpotopowym piętrowym pociągu do Jastarni natknęłyśmy się
ponownie na kogo? Oczywiście na dzieci z kolonii. Te same błękitne
czapki. Te same rozwrzeszczane twarzyczki. Na szczęście długo to
nie trwało i już po kilkunastu minutach wysiadłyśmy na peronie
sławetnego kurortu. Spędziłyśmy tam zaledwie parę chwil,
pobłąkałyśmy się zapchanymi uliczkami, zobaczyłyśmy opuszczony
dom z rowerkiem, trochę horrorowy, ciekawe, jak wygląda w nocy, w
sztormowej i mglistej pogodzie. Nic, tylko się wprowadzać.
Ostatnie
podrygi. Jako że doba akademikowa kończyła się o 10, wtorkowy
poranek minął na pakowaniu i wymeldowywaniu się. Na szczęście
przed nami roztaczała się panorama caluśkiego jeszcze dnia w
bałtyckim klimacie – pociąg powrotny odjeżdżał dopiero przed
północą. Zostawiłyśmy więc toboły w przechowalni, u jakiejś
„pani Halinki” (zajrzyjcie na
tę stronę, a pojmiecie o co chodzi) i hajda w miasto. Na
początek Orłowo. Kolejna porcyjka zachwytów. A że molo –
miniaturka tego sopockiego, a że dawna riwiera, a że apartamenty
się budują, z widokiem oczywiście, dwa kroki od plaży, nie ma
bata, kiedyś będzie tam mój kąt. Największe zdumienie wzbudził
w nas chyba dziwny budynek, chyba blok, ale z rotundką wyglądającą
na kawiarnię czy klub – więc może to pensjonat. Dom wczasowy? W
każdym razie opustoszały. Niezwyczajne zjawisko. Zwłaszcza że w
nadzwyczajnej lokalizacji – na stoku nadmorskiego pagórka. Widać
ten biały budynek z morza, ze statku – z oddali wygląda jak
luksusowy hotel czy coś w tym rodzaju, gmach na tle leśnego
wzgórza, z falami u stóp. A naprawdę – rudera.
Klif
redłowski to kolejny obiekt westchnień i zdjęć. Piaszczysta
ściana i kamienie bezustannie czyszczone przez rozszalałą wodę –
widok przerażającej wspaniałości. Próbowałam wdrapać się na
wierzchołek, ale nie miałam tyle czasu ;).
W wolnych chwilach chodzę po wodzie ;) |
Po
Orłowie i pożegnaniu z Gdańskiem przyszła pora na Sopot. Najpierw
najadłyśmy się pikantnym żarełkiem w The Mexican, aby mieć siłę
na podziwianie staroświeckich domów przecudnej urody, pamiętających
lata kurortu Zoppot. Wystarczy skręcić w bok, odłączyć się od
głównego nurtu ludności płynącej przez Monciak. Wtedy z nagła
pojawia się atmosfera sielskości. Można sobie wyobrazić
dystyngowane wnętrza i starszawe damy czytające na spiętrzonych
werandach, z kotem i z kawką. A kto wie, może i z nalewką z wiśni,
z porzeczek, z pigwy? Mhm.
Tuż
przed odjazdem, już po ciemku, ostatni raz spojrzałyśmy na
rozhukane morze. Moje oczy wciąż nie mają dość. Niestety,
brutalna konieczność powrotu do Warszawy wepchnęła mnie do
przegrzanego wagonu tlk. Kończąc wreszcie ten długachny wpis, nie
omieszkam stwierdzić, że wyprawa była przednia :D. I nie zawaham
się tego powtórzyć. Ahoj, wilki morskie i szczury lądowe! A już
wkrótce garstka opowiastek z lasku żydowskiego, czyli o festiwalu
Singera.
PS. Autorką zamieszczonych tu zdjęć jest Dorota Osypiuk - uprasza się więc o niepodkradanie ich bez pytania.