strony

2012/09/17

In mari via tua



Część składu się wykruszyła, więc pojechałyśmy jedynie we dwie. Dorota przybyła do Warszawy w piątek wieczorem, a w sobotni poranek, jeszcze przed świtem, ruszyłyśmy na północ, zahaczając o sławetne Kutno, co to potrafi „wyprać z uczuć jak płótno”, jak twierdzili Starsi Panowie Dwaj (a nawiasem mówiąc, dworzec w tym „Kutenku” robi wrażenie. Nie ma co gadać, powiew zachodu). Wreszcie po południu dotarłyśmy do Gdyni i kiedy już dopełniłyśmy formalności kwaterowych, kiedy wdrapałyśmy się już na to 10. piętro (z niewielką pomocą windy), mogłyśmy wreszcie oniemieć z zachwytu. A to dlaczego. A to dlatego, że z okien roztaczały się widoki. Z jednej strony – wzgórze morenowe. Z drugiej – gdyński port i morze aż po horyzont i parę mil dalej. Mogłabym tam zostać, przy tym oknie, do samej zimy. 



Dzień drugi, niedzielny. Spokojne wnętrze kościoła św. Mikołaja, wypełnione ciszą nawet pomimo gwaru na zewnątrz, nawet podczas śpiewu wewnątrz – cisza obejmuje wszystkie głosy, pozwala im zaistnieć przez moment, aby już po chwili na powrót roztoczyć swój autorytet. Po mszy wkroczyłyśmy prosto w rozmaitości Jarmarku Dominikańskiego. Kramiki, duperelki, pamiąteczki, muszelki, a przede wszystkim bursztyny – różniste wytwory ludzkich rąk zatrzymywały nas przy niemalże każdym stoisku. Ja – w poszukiwaniu czegoś na szyję (i bynajmniej nie sznura, a jeżeli już, to sznurka korali), obowiązkowo bursztynowego, Dorota – rozglądająca się za bransoletkami, rzemykami i innymi biżuteryjkami, które można opleść wokół nadgarstka. Długi Targ szumiał tysiącami głosów i ledwo słyszalnym szelestem wydawanych pieniędzy. Przekroczyłyśmy mostek na Motławie i znalazłyśmy się wśród Spichrzów. Gdzieś tu odbyła się dziwna impreza, w której uczestniczył Hans Castorp.



Wracając, krążyłyśmy bocznymi i nietłocznymi uliczkami, w których czas pozwalał sobie na zwolnienie biegu: Mariacka i Chlebnicka żyły zwyczajnym rytmem, jakby cały ten jarmark w ogóle się nie wydarzał. Cichość i błogość niedzielnego południa, tu i ówdzie muzycy ze swoimi dźwiękami. I wszędobylski bursztyn – w pierścionkach, lampach, koralach, drzewkach szczęścia, brelokach i wisiorkach. Starodawne przedproża kamienic, ozdobne fronty i artystyczne wystawy w drzwiach i gablotkach drobnych manufaktur stwarzały wrażenie mieszczańskiego miniraju. Z prześwitu pomiędzy kamieniczkami wynurzał się majestat Kościoła Mariackiego.











Następnym przystankiem tej wędrówki było jedno z moich „miejsc świętych” ;) – Park Oliwski. Rok temu, kiedy zdarzyło mi się pomieszkiwać w Oliwie, chodziłam tam prawie codzienne wieczorem i zażywałam luksusu spokoju i wrażeń estetycznych, nie byle jakich, bo samo patrzenie na tę idealną kompozycję drzew, krzaków, stawów, klombów i innych elementów tak zwanej zieleni miejskiej, wywoływało lewitację, unoszenie się 5 centymetrów nad ziemią w obłoczku zachwytu. Jak na bywalczynie parków i wzorowe wczasowiczki przystało, zakupiłyśmy w napotkanej budce lody „włoskie” i niespiesznie spacerowałyśmy cienistymi alejkami. Ech, emeryturo, kiedyż ty nadejdziesz!









Kiedy dotarłyśmy do Sopotu, zapadał już wieczór i mrok. Ziąb jak jasna cholera. W trybie natychmiastowym zaczęłyśmy więc rozglądać się za jakąś kawiarenką. Wtedy przypomniałam sobie, że jest przecież Atelier! W teatrze akurat odbywała się gala Konkursu na Interpretację Piosenek Agnieszki Osieckiej. Na barze stały już tace z szampanem, po klubie-foyer przechadzał się sam Jerzy Satanowski, a my siedziałyśmy na sofie i popijałyśmy czekoladę. Czy wspominałam już, że kocham Sopot?





Dzień trzeci, helski. W poniedziałek rano przywdziałyśmy wszystkie ciepłe ciuszki i ruszyłyśmy na podbój osławionego cypla, lądowego skraju kraju. Wyszłyśmy bladym świtem, bo tramwaj wodny odpływał chyba około 9 (Dorota popraw mnie jeśli się mylę), ale cóż! – na miejscu okazało się, że wszyscy byli bardziej pomysłowi i ogarnięci, bo wyszli z domów tudzież kwater, hoteli, pensjonatów chyba jeszcze w nocy – naszym zaspanym oczętom ukazała się kolejka jak z Peerelu. Od razu przyspieszenie tempa, ja do walki o miejscówę, a Doris po bileciki. W końcu ludność się przetoczyła, matki z dziećmi czem prędzej pozajmowały co lepsze punkty na pokładzie i w środku (to te zapobiegliwe, żeby broń Boże nie wiało), przedstawiciele warstwy geriatrycznej wdrapali się po stromych schodkach… i dla nas jeszcze starczyło miejsca. Statek podniósł kotwice i odbił od brzegu. I w tym momencie zaczął się mróz. Chociaż zdradzieckie słoneczko zwodnicze świeciło prosto w turystyczne twarzyczki i na obnażone kończyny niektórych, to jednak morska bryza dawała efekt lodówkowy. Stateczek pruł więc przez fale z prędkością 10 węzłów, woda bryzgała, wiatr powiewał i brakowało tylko bosmana, który stanąłby na dziobie i zaklął „ech, do czorta”. A może gdzieś był i klął sobie żwawo pod nosem, tylko uszło to mojej uwadze.

Nie przeoczyłam natomiast faktu, że wreszcie dobiliśmy do brzegów półwyspu. Welcome to Hel, jak mówią miejscowi. Choć właściwie – czy są na Helu jacyś miejscowi? Na pierwszy rzut oka wydaje się, że to miasteczko jest zapełnione wyłącznie przyjezdnymi, turystami i urlopowiczami. Główna ulica, wiodąca do lasku, który z kolei wiedzie do plaży, składa się z rozmaitych lokali o charakterze gastronomicznym: restauracji, kawiarń, barów i checzy. Zewsząd kuszą rybami. Ale zanim plaża i zanim jedzenie, musiałyśmy jeszcze zobaczyć foki. Bo na Helu jest fokarium, wstęp 2 zeta. Co ciekawe, automat przy wejściu nie przyjmuje innych monet, tylko dwuzłotówki. Żadne tam grosiaki, musi być calak 2 zyle i już. Dlatego obok znajduje się drugi automat, który rozmienia pieniądze – jeżeli ktoś ma, załóżmy stówencję (na przykład jakiś bogacz, którego oczy nie widziały nigdy monet), dostanie 50 dwójek :D. My na szczęście byłyśmy przezorne i tego dnia wyjątkowo nie nosiłyśmy przy sobie naszych grubych milionów, więc przeszłyśmy przez bramkę bez komplikacji. W fokarium zaś zdążyła się jużrozgościć grupa dzieci z jakichś kolonii, przybranych w niebieskie czapeczki. Z daszkami. W obliczu tak dramatycznych okoliczności foki postanowiły nie zaszczycać nas swoim widokiem. Dopiero po paru chwilach niektóre zaczęły łaskawie wynurzać czubki głów, jakby sprawdzały, czy ta banda wciąż tu jest. Rozglądając się leniwie, prychały i parskały ze wzgardą właściwą drapieżnym ssakom morskim.

 Poprzyglądawszy się zwierzynie, postanowiłyśmy powoli ruszyć w kierunku plaży. Na leśnej drodze mijali nas roznegliżowani ludzie z charakterystycznymi parawanami do osłaniania się (chyba przed wiatrem bryzą) oraz przebierańcy żołnierze, którzy inscenizowali wojnę (czas był bowiem rocznicowy). Oszołomione tym ogromem wrażeń, znalazłyśmy się w końcu na piaszczystej połaci z widokiem na morze – i nic już nie mogło nas powstrzymać przed oddawaniem się lenistwu. Chociaż wicher dął, a temperatura powietrza była dość skandynawska, to jednak słoneczne blaski i szum wody okazały się mieszanką wywołującą błogość mimo wszystko i sprzyjającą nieróbstwu. Ja zatem zasnęłam, a po przebudzeniu okazało się, że moje lico się opaliło, aż nadto (ach ach, zapomniałam o kremie z filtrem akurat tego dnia :D). Ale cóż, wypoczynek wypoczynkiem, a jeść trzeba. Ryba z frytkami i surówkami, jakże by inaczej. A do tego prawdziwe kaszëbszczé piwo. 







W przedpotopowym piętrowym pociągu do Jastarni natknęłyśmy się ponownie na kogo? Oczywiście na dzieci z kolonii. Te same błękitne czapki. Te same rozwrzeszczane twarzyczki. Na szczęście długo to nie trwało i już po kilkunastu minutach wysiadłyśmy na peronie sławetnego kurortu. Spędziłyśmy tam zaledwie parę chwil, pobłąkałyśmy się zapchanymi uliczkami, zobaczyłyśmy opuszczony dom z rowerkiem, trochę horrorowy, ciekawe, jak wygląda w nocy, w sztormowej i mglistej pogodzie. Nic, tylko się wprowadzać.





Ostatnie podrygi. Jako że doba akademikowa kończyła się o 10, wtorkowy poranek minął na pakowaniu i wymeldowywaniu się. Na szczęście przed nami roztaczała się panorama caluśkiego jeszcze dnia w bałtyckim klimacie – pociąg powrotny odjeżdżał dopiero przed północą. Zostawiłyśmy więc toboły w przechowalni, u jakiejś „pani Halinki” (zajrzyjcie na tę stronę, a pojmiecie o co chodzi) i hajda w miasto. Na początek Orłowo. Kolejna porcyjka zachwytów. A że molo – miniaturka tego sopockiego, a że dawna riwiera, a że apartamenty się budują, z widokiem oczywiście, dwa kroki od plaży, nie ma bata, kiedyś będzie tam mój kąt. Największe zdumienie wzbudził w nas chyba dziwny budynek, chyba blok, ale z rotundką wyglądającą na kawiarnię czy klub – więc może to pensjonat. Dom wczasowy? W każdym razie opustoszały. Niezwyczajne zjawisko. Zwłaszcza że w nadzwyczajnej lokalizacji – na stoku nadmorskiego pagórka. Widać ten biały budynek z morza, ze statku – z oddali wygląda jak luksusowy hotel czy coś w tym rodzaju, gmach na tle leśnego wzgórza, z falami u stóp. A naprawdę – rudera.






Klif redłowski to kolejny obiekt westchnień i zdjęć. Piaszczysta ściana i kamienie bezustannie czyszczone przez rozszalałą wodę – widok przerażającej wspaniałości. Próbowałam wdrapać się na wierzchołek, ale nie miałam tyle czasu ;). 


W wolnych chwilach chodzę po wodzie ;)







Po Orłowie i pożegnaniu z Gdańskiem przyszła pora na Sopot. Najpierw najadłyśmy się pikantnym żarełkiem w The Mexican, aby mieć siłę na podziwianie staroświeckich domów przecudnej urody, pamiętających lata kurortu Zoppot. Wystarczy skręcić w bok, odłączyć się od głównego nurtu ludności płynącej przez Monciak. Wtedy z nagła pojawia się atmosfera sielskości. Można sobie wyobrazić dystyngowane wnętrza i starszawe damy czytające na spiętrzonych werandach, z kotem i z kawką. A kto wie, może i z nalewką z wiśni, z porzeczek, z pigwy? Mhm.











Tuż przed odjazdem, już po ciemku, ostatni raz spojrzałyśmy na rozhukane morze. Moje oczy wciąż nie mają dość. Niestety, brutalna konieczność powrotu do Warszawy wepchnęła mnie do przegrzanego wagonu tlk. Kończąc wreszcie ten długachny wpis, nie omieszkam stwierdzić, że wyprawa była przednia :D. I nie zawaham się tego powtórzyć. Ahoj, wilki morskie i szczury lądowe! A już wkrótce garstka opowiastek z lasku żydowskiego, czyli o festiwalu Singera. 




PS. Autorką zamieszczonych tu zdjęć jest Dorota Osypiuk - uprasza się więc o niepodkradanie ich bez pytania.