Owszem, miało być o festiwalu Singera, ale chronologia uległa
przedawnieniu i nie jest już tak modna, więc pomieszam odrobinę kolejność wydarzeń. A ponieważ przedwczoraj w metrze
widziałam Norwida, więc pora napomknąć wreszcie o pewnym niebłahym koncercie.
Norwid z metra miał siwe włosy i brodę, dżinsowe spodnie i bluzę, nieco
wypłowiałą kurtkę i długie, delikatne palce, którymi przewracał kartki,
wyjmowane z rozmaitych teczek, które nosił w plecaku. Pewnie rękopisy.
Norwid w klubie Barometr rozbrzmiewał mocnym, inkrustowanym
nieco przydymioną chrypką głosem Natalii Sikory, dopełnionym klawiszowym
graniem Piotra Proniuka. Szłam na ten koncert bez przekonania, bez większych
nadziei, owładnięta obawą, że będzie to kolejne naciągane przedsięwzięcie.
Tymczasem już pierwsze dźwięki „Pielgrzyma”, z legendarną muzyką Niemena, wywołały
we mnie jakieś migotanie przedsionków i szaleństwo szarych komórek, które nagle
przypomniały sobie, że "z rzeczy świata tego zostaną tylko dwie, dwie tylko: poezja i dobroć ... i więcej nic”. Bluesowe rytmy i przebłyski
lirycznych melodii oplatały Norwidowe wiersze, a intensywny wokal cieniował
poszczególne słowa i głoski, wydobywając z szeregów liter sensy. Sikora i
Proniuk wykreowali rzeczywistość sceniczną, która wchłaniała publikę jak poetycki
trójkąt bermudzki. (Przynajmniej mnie wchłonęła). Wreszcie usłyszałam znakomicie podany tekst Norwidowskich
liryków, w których nikt nie zabił słów i znaczeń – ani natarczywą muzyką, ani
przesadnym wykonaniem.
Norwid z metra wysiadł na Natolinie. Ciekawe, gdzie mieszka. Dobrze, że chociaż żyje.