Śmieszy mnie zmiana czasu. Wczoraj wieczorem wróciłam z miejsca, w którym czas płynie jak chce, niezależnie od zegarków i godzin. To miało być ostatnie i ostateczne pożegnanie z życiem studenckim, z legitymacją i wszelkimi przywilejami. Miałam odebrać swój magisterski, polonistyczny, kulowski dyplom i wracać czem prędzej. Ale, jak śpiewa poeta, „zbudź się człowieku i tak wszystko popieprzą”. A bo pani z dziekanatu nie wpisała mi kiedyś jakichś przedmiotów do indeksu elektronicznego, a bo w związku z tym jakaś blokada i druga pani nie może się do tego dokopać, a bo nikt nie wie o co chodzi i chociaż dyplom leży sobie przede mną nowiuśki, piękny i ze zdjęciem, to pani nie może mi go dać, bo nie ma suplementu, bo tamta pani zapomniała, a dziekan już sobie poszedł i dziś nie podpisze… i tak dalej. Co z tego, że taki dokumencik potwierdzający moje wykształcenie wyższe uniwersyteckie niezmiernie by mi się przydał, co z tego, że obrona była w czerwcu, więc panie miały sporo czasu, żeby to ogarnąć i co z tego, że będę musiała jeszcze raz pofatygować się do Lublina, narażając się na bankructwo, bo koniec z ulgowymi biletami. Panie są przecież zmęczone i poirytowane.
Na szczęście nie zabrakło też tak zwanych pozytywnych aspektów tej wizyty w mieście radosnej młodości akademickiej. Neska już na klatce schodowej przywitała mnie swoim obłędem-szaleństwem (bieg, podskoki, piszczenie, szczekanie, merdanie). Wieczór z procentami, promilami i smętno – wesołym śpiewaniem starych piosenek z dzieciństwa. Pustawa i ciemna starówka, światła i dźwięki dobiegające z lokali wszelakiej maści, pubów, kawiarń, restauracji. Lublin znajomy i swojski.
Zadomowienie. Raj utracony.
Nieodparta chęć pójścia do czytelni i spędzenia tam kilku godzin w poszukiwaniu prawdy o słowie.
Tęsknica za nocnym ślęczeniem nad niezrozumiałością tekstu.
Najważniejsze ujęte w jak najmniejszej ilości znaków.